Bezsłów (1)

Na jakiś czas biorę Paryż na dystans bezpiecznych 9 tysięcy kilometrów. Zostawiam lutowe mrozy, pretensjonalne tytuły porannych gazet i telepiące się wagony metra pełne bezokich monad – wchłoniętych samych w siebie. Rozkopane ulice, rozorane ściany klasztoru i pośpiech – uprzejmą wymówkę nieuprzejmości.

Do maja gości mnie słoneczna Kalifornia, pod której niebem liczę wycyzelować doktorat. Wita mnie 70 stopni Fahrenheita, szerokie ulice gościnne dla pieszych, rowerzystów, psów i zwalniających przed tobą samochodów, zapach magnolii i świerku, zieleń, cisza i spokój. Wita ten nieprzeciętnie niesztuczny amerykański uśmiech, ekspedientka, która przegadałaby z Tobą pół dnia, niespóźnione Hi!, Sorry, Welcome. Prostota, otwartość, szczerość.

Z tego raju odzyskanego wysyłał będę pocztówki – w większości bez komentarza. Żyję słowem i ze słowa, na marginesie chciałbym zostawić miejsce temu, czego nazywać nie trzeba. Co się samo obroni. Skoro cudzysłów użycza miejsca obcemu, bezsłów niech odda je temu co tak moje, że nienazwane. Choć czasem zawieruszą się 2-3 zdania, niech pierwsze miejsce ma to amerykańskie bezsłowie w obrazach.

 

Dodaj komentarz